W niedzielę rano zaparkowałem samochód na jednej z bocznych ulic od
Płowieckiej. Na pierwszy rzut oka nie było tu nikogo. Wyjąłem z samochodu
składany rower. Zamontowałem na kierownicę torbę z aparatami. Zapiąłem
kurtkę bo było dość chłodno. Wiedziałem tyle, że ruszam w kierunku
północno-wschodnim by po kilkunastu kilometrach jechać trochę bardziej
na zachód, a po pewnym czasie zacząć odwracać się ku południu, aby na
koniec zrobić pętlę i wrócić w to samo miejsce. Rozejrzałem się jeszcze
raz, po chodniku szedł wysoki mężczyzna, gdy był niedaleko wszedł
pomiędzy rosnące tu drzewo oraz fasadę domu i zniknął. Byłem gotowy,
wsiadłem na rower. Wtedy, kątem oka zobaczyłem, że facet schowany za
drzewem pije wódkę wprost z butelki. Ruszyłem i w tym samym momencie
runąłem na środek drogi, a dokładnie spadłem na rower, który znalazł się
pode mną. Amator wysokich procentów o poranku wyskoczył zza drzewa, bez
namysłu schował flaszkę pod kurtkę i ruszył mi na pomoc. Choć bolało
jak diabli, uśmiechnąłem się szeroko i krzyknąłem, że wszystko ok, że
nic się nie stało, bo to po prostu element mojej rowerowej techniki
jazdy i takie sytuacje to dla mnie normalka. Gdy jakoś wstałem
zorientowałem się, że przyczyną upadku był nieprecyzyjnie dokręcony
wspornik kierownicy. Nie mając podparcia nie mogłem zrobić nic i
poleciałem bez żadnej kontroli, najpierw do przodu, a potem w dół.
Potłukłem się dość mocno. Zazwyczaj nie składam kierownicy, ponieważ
rower bez problemu mieści się w Hondzie Element, którą jeżdżę. Dzień
wcześniej jednak pokazywałem znajomym jak fajnie Brompton składa się na
trzy razy. Robiłem to będąc po paru winkach i rozłożyłem potem rower
zbyt nonszalancko. Mimo wszystko niedzielna wyprawa po przedmieściach
była udana co mam nadzieję będzie widać w kolejnych wpisach na blogu.
Tylko 10 kilometrów przed końcem złapałem gumę w tylnym kole. Nie miałem
dętki, ani narzędzi ( demontaż tylnego koła w Bromptonie jest dość
trudny, można zobaczyć instruktażowe o tym filmiki na YT), pompowanie
nic nie dawało, uszkodzenie było zbyt duże, końcówkę trasy miałem więc z
tzw. buta.